czwartek

#27


Dostaję często wiele pytań o początki Dictator of good taste i o to skąd mam tyle likeów. Moja recepta jest dość oczywista. Od półtora roku poświęcam mu co najmniej dwie godziny dziennie, to kawał z mojego życiorysu, ale jest to satysfakcjonujące.
Na początku Dictator nie nazywał się wcale Dictatatorem, lecz Poison Dart. Zainspirowałem się inny funpage’m, który wówczas miał dziewięć tysięcy like i był moim guru- I don’t want to realism. I want magic. Chciałem być bardzo podobny do niego, lecz Bóg mnie od tego uchronił i udało mi się udeptać swoją ścieżkę. Kiedy już nakreśliłem styl fanpage’a, musiałem się zdecydować jaka droga poprowadzi  mnie do tego, że będzie on w jakiejś mierze popularny.  Miałem wybór, albo bawić się w udostępnianie, czego z całego serca nie znoszę, lub uczynić go odróżniającym się od innych, kolokwialnie, sprzedając siebie. W jakimś tam momencie Waldorf stał się nierozerwalnie złączony z Dictatorem. D. miał właściciela, nie bezimienną personę, na którego spadała odpowiedzialność.
Nigdy nie zależało mi, żeby być lubianym, nie na tym to polega. Sam nie znoszę mdłych, przeuroczych osób, które giną mi w tłumie szarej masy.
Gdy Dictator zdobył tam parę like’ów, zbiegł się wokół mnie tłum początkujących fanpage’ów oczekujących protekcji. Już na pierwszy rzut oka widzę, że założycielami ich są osoby, które obserwują mój fanpage’a i ich strony wyglądają jak podobne kuzynki Dica z Florydy. Nie znoszę udostępniać i stawiam przykład swojej strony, na dowód, że jakimś tam wysiłkiem, można coś osiągnąć.
Przy mojej stronie spędziłem ładny kawałek życia i spotykały mnie śmieszne sytuację. Zdarzało mi się popełniać dość głupie gafy, poznać parę ciekawych osób. Ktoś nawet screenował mój niezbyt życzliwy komentarz, który trafił na stronę, której nazwy zapomniałem. Otrzymałem kilka miłych komplementów i kilka niezbyt miłych uwag, których genezą zapewne jest to, że nie gram na czyiś zasadach.
Kiedy osiągnąłem satysfakcjonującą mnie liczbę like, przez myśl przeszła mi emerytura. Duża ilość fanów, jest młodsza ode mnie, więc nie opuszczało mnie wrażenie, że lepiej przydałby się ktoś młodszy ode mnie, mnie takie zabawy już nie przystoją i ludzie chcą zapewne kogoś młodszego, chudszego. Ale nie rzucę chyba nigdy Dictatora, wyznaczył już nie tylko innym pewien sposób życia, ale i mi.
Tyle historii Dictator of good taste.

#26

Jedną z lepszych książek jak przeczytałem była "Pani Bovary" Gustawa Flauberta. Jest to opowieść o kobiecie, która prowadziła bardzo przyziemne, spokojne życie. Wychowała się na wsi, odebrała wykształcenie w klasztorze, wyszła za mąż za naiwnego lekarza. Mogłaby tak przeżyć swój żywot z zakochanym w niej mężem, otoczona gromadką dzieci i umrzeć jak miliony innych kobiet w ciepłej pościeli, przy bliskich, jako idealna pani domu, żona i matka. Towarzyszyła jej jednak pewna przypadłość, nazwana później na jej cześć bowaryzmem.

Emma Bovary miała zupełnie inne wyobrażenie życia jakie ją spotkało. Pragnęła wielkiej miłości, żyć jak światowa dama, w mężczyźnie upatrywała idealnego kochanka, przyjaciela identycznego o jakich czytała w swoich książkach. Wielkie rozczarowanie życiem, o którym mogłaby pomarzyć każda inna, gdyż nie każda kobieta żyję w dostatku, ma kochającego męża i zdrowe dziecko, pchało ją w ramiona kochanków, którzy tylko wykorzystywali jej naiwne podejście do życia. Miłość do luksusów i wzniosłych gestów doprowadziła ją do katastrofy finansowej. Mająca ogromne długi, porzucana przez swojej wielkie miłości i w obawie, że te fakty wyjdą na jaw przed jej mężem i całym światem, popełnia samobójstwo, dołączając do grona nieszczęśliwych kochanek z romansideł.

Może historia Emmy Bovary wydaje się płytka i nieciekawa, ale niesie za sobą pewną nauczkę, prawdę aktualną po dziś dzień. Wielu z nas towarzyszy stan nienasycenia życiem, kreujemy sobie wizję siebie, zupełnie nie przystosowaną do rzeczywistości. Partnerka/Partner spokojny i kochający nas, nie jest dla nas obiektem pożądania, szukamy czegoś więcej, czegoś wzniosłego i idealnego, czegoś co jest nierzeczywiste. Kieruję nami zakłamana prawda o świecie i ludziach. Przeważnie kobietą rzadko podoba się to jak żyją, co mają na sobie, stawiają sobie niedościgniony wzór, a podobno gdy go osiągną będą szczęśliwe. Podobno, ponieważ niedosyt zawsze będzie niedosytem.

Teraz jak na spowiedzi przyznam się, że mój stosunek do miłości mojego życia ma sobie wiele z bowaryzmu i potrzebowałem zbyt dużo czasu by to zrozumieć. Polecam nazwać rzeczy po imieniu, spojrzeć na niektóre osoby subiektywnie i wówczas ich uroda zmaleje w naszych oczach, zrozumiemy że są puste jak pudło, a cały nasz stosunek do nich był głupią farsą, zaangażowaniem z jednej strony. Nikt nie jest idealny.

Prywatnie smutno mi jest, że straciłem tak piękne złudzenie, które było chodzącym sfinksem. Teraz spostrzegłem, że miłość mojego życia jest nikim i zasługuję jedynie na pogardę. Na szczęście przewrotny los jedno nam odbiera i stawia na naszej drodze kogoś innego, o wiele ciekawszego, gdyż widzimy go oczami osoby doświadczonej i przekonani, że owa idealność jest niczym inny tylko fałszem.


wtorek

#25

 Odkryłem nieskończone korzyści z bycia chorym i przesiadywaniu w domu, nieskończoną możliwość poświęcania czasu na dobre filmy. Odkryłem dość ciekawy program w telewizji, oglądam dość rzadko telewizję, więc niestety dopiero teraz, który serwuje świetne film, przy czym wiele z nich to klasyki, z lat 30. 40. 50. i 60. Cuda cudawianki, od Grety Garbo po Grace Kelly.
Pierwszy raz widziałem "Na wschód od Edenu" z legendarną rolą Jamesa Deana. Główny bohater jest przeświadczony o tym, że jest zły, choć mimo tego desperacko stara się zdobyć miłość ojca. Przez swoje pychę i zazdrość, rani swojego dobrego brata Aarona, przez co ten ucieka, by ukryć żal, na front, czyli niemalże na pewną śmierć. Stąd ten biblijny tytuł, zły Kain zabija w gniewie dobrego brata Abla, przez co zostaje wygnany na wschód od Edenu.
Drugim filmem godnym polecenia, jest  „Capote”. Truman Copote, był jednym z najlepszych amerykańskich pisarzy, wielu z nas znany głównie ze „Śniadania u Tiffaniego” , jednak film skupia się na tworzeniu innego jego dzieła- „Z zimną krwią”.  Owa powieść dokumentalna przedstawia sprawę morderstwa czteroosobowej rodziny i prywatnych zeznaniach morderców. Przez cały czas tego filmu zastanawiałem się, czy tytuł książki „Z zimną krwią”, mówi tylko o morderstwie niewinnej rodziny, czy też o sposobie pisania książki. Truman, postać nieprzeciętnie empatyczna i przebiegła, wykorzystuję przerażenie bliskich śmierci oprawców, zdobywa ich zaufanie, mami ich, że ta książka oczyści ich, usprawiedliwi, stara się o apelacje więźniów, tylko by mieć więcej czasu dla pisania, a gdy wyrok się odwleka cierpi, ponieważ nie może ukończyć powieści. Pisarzem kieruję przez większość akcji filmu czysty egoizm, chęci stworzenia niezwykłego dzieła, nie tylko  na dramacie zamordowanych, lecz na przerażeniu w obliczu śmierci więźniów.
Z czystym sumieniem mogę zachęcić do obejrzenia tych filmów.
Dziś miałem rano obejrzeć „Wyższe sfery” z Grace Kelly, film zapowiadający się dość lekko i przyjemnie, lecz musiałem stawić się na kwalifikację wojskową i przydzielenie kategorii wojskowej. Co najśmieszniejsze, po minucie,  gdy komisja powiedziała, że mam ładne imię, pozostałem bez bielizny. Na szczęście to był koniec komplementów.

Dostałem kategorię A. Dobrze zmywam naczynia i choć dzieci mnie nie lubią, będę świetnym kandydatem na męża. 

poniedziałek

#24

Dwa dni temu obchodziłem urodziny, przy czym pochorowałem się tak bardzo, że do dziś wierzę, że spotkało mnie jakieś nieznośne choróbsko jak malaria, dżuma, a ciśnie się nawet aids. Co rok mój telefon obrywał się od telefonów, smsów, w tym jednak milczał.
Zacząłem się zastanawiać dlaczego i przed oczami stanął mi obraz mnie, kiedy w ciągu ostatniego roku powoli i sukcesywnie usuwałem ze swojego życia kolejne osoby. Jest wiele rodzajów ludzi, których nie lubię, jednak zmuszony byłem z nimi przebywać, przez co wzbudziły mój sentyment, do tego stopnia, że zostawali moimi bliskimi znajomymi. Jednak jestem osobą, która nie umie przytaknąć na pewien sposób życia, przez co tworzyła się we mnie niemalże dantejska walka, tak w środku, tak w Nikodemie, między sentymentem a poszanowaniem dla samego siebie. Zdobyłem się na powiedzenie stop przypadkowym znajomościom. Będąc uwolniony, miałem ochotę powiedzieć parę dosadnych słów jak: "na chlanie to masz, ale żeby pozbyć się wodorostów z głowy to już nie", albo "leginsy to nie spodnie", jednak opanowałem się i w angielskim stylu opuściłem czarodziejski pokój zwany przypadkową przyjaźniom.
Jednak samotny nie jestem. Mimo mojej choroby odwiedziła mnie Je z siostrą i Bartkiem, który jest wszędzie. Było miło, sympatycznie, pomimo tego, że mam skośny dach w pokoju i każdy z gości pozostawia na nim ślad głową. Gdzieś tam, kilkanaście kilometrów stąd inna moja przyjaciółka Małgorzata Róża, która chrapie tak bardzo, że muszę ściągać w nocy firany, w obawie by ich nie wciągnęła, życzyła mi wszystkiego najlepszego i przekonany, jestem, że życzy mi tego całe życie, podobnie jak Iwona czy Aleksandra, których również z przyczyn geograficznych czy zdrowotnych, nie mogły zjawić się u mnie.
Przy tej chwilowej samotności, którą poczułem polecam przyjrzenie się niektórym przyjaźniom. Na niektóre relacje należy przyjrzeć się dość chłodno, by ocenić ile zyskujemy, a ile tracimy, nie materialnie, lecz duchowo. W niektórymi czujemy się bardziej samotni, jak bez nich, a niektóre znajomości, są jedynie przyzwyczajeniem, a przyzwyczajenia z natury nie wnoszą nic dobrego i ciekawego. Poza tym "mniej znaczy więcej".

środa

#23

Zawsze dość dużą sympatią darzyłem środę popielcową, urodziłem się w popielec i środa popielcowa ma dla mnie wielkie znaczenie. Oczywiście nie tak duże, aby wybrać się do kościoła, ale obejrzałem transmisję z ostatniej papieskiej mszy, nie jako gorliwy katolik, którym nigdy być nie umiałem, ale jako wolny słuchacz.
Nasunęła mi się po tym refleksja jak wielu z nas brakuję pokory, choć sam się na tym łapię i próbuję to wytępić. Brak pokory panuje w polityce, gdy jawnie nabija się z Anny Grodzkiej. Tak wszyscy wiemy, że coś jest z nią nie tak, że jest inna od nas, ale mało kto zajął się tym co ma do przekazania, gdy większa uwaga skupia się na tym co ma w majtkach. Nie wiem od kiedy intelekt mierzy się po powierzchowności, chyba coś przespałem. Podczas, gdy Grodzka wywołuję salwy śmiechu, w innych sejmowych gabinetach szerzy się jawną dyskryminację, a nawet niektóre poglądy podchodzą pod faszystowskie. Dlaczego oburza wielu, nieszczęście z jakim urodziła się ta kobieta, a machamy ręką gdy Korwin-Mikke piszę o paraolimpiadach "Ze sportem nie ma to jednak wiele wspólnego – równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili lub turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem Downa ", broni mężczyzny który poderżnął gardło kobiecie, a o Grodzkiej wyraża się jako "Podczłowieku", kolego to nie trzydziesty dziewiąty. Podobnie brakuję pokory polskim mediom. Dla każdego mają gotową łatkę, nie umieją trzymać buzi na kolokwialną kłódkę, przy ludzkim nieszczęściu, wychodzi przez to zasada, że artykuł który najbardziej poniży kogoś, rozdmucha jakąś sprawę, będzie najbardziej zyskowny. Osobiście czekam gdy moja kochana wp, połączy odejście papieża z katastrofą z Smoleńsku, odejmie od siebie jakieś daty, wyjdzie im liczba 13, tudzież 69, która wyznaczy nam wszystkim niezaprzeczalny koniec świata.
Zepsucie jednak rodzi się jednak wśród nas, wielu zdarzyło się uznać kogoś za niewartego, gorszego od siebie. Gdy ktoś uważa kogoś innego od głupszego od siebie, mam zwyczaj mówić o tym, że na świecie jest ktoś mądrzejszy od niego, który mógłby powiedzieć to samo. Karmimy się ludzkimi pomyłkami, wiadomość o czyimś niepowodzeniu jest większą rewelacją od czyjegoś sukcesu. Papież w swojej ostatniej homilii powiedział, że nie należy rozdzielać szat, w obliczu czyjegoś nieszczęścia, lecz zajrzeć w serce, spojrzeć na drugiego człowieka z wyrozumiałością, nie z gotową łatką i osądem.

wtorek

#22

Wczoraj każdy mógł przeczytać, czy też usłyszeć o rezygnacji papieża Benedykta XVI. Natychmiastowo wokół tego wybuchła burza medialna, portale społeczne prześcigają się w artykułach, duża część programów telewizyjnych skupia się na tym temacie, a i w radiu, które słucham często przy śniadaniu, jest to głównym tematem. Od jakiegoś czasu żyję na bakier z kościołem, lecz tylko z przyczyn lokalnych, jednak sam osobę papieża bardzo cenię i nie tylko z przyczyn proniemieckich sympatii, za które na każdym kroku obrywam. Benedykt XVI jest człowiekiem przede wszystkim bardzo wykształconym, a przy tym pokorny i ofiarny. Już jako kardynał chciał przejść na emeryturę i tylko przez namowę Jana Pawła II, pozostał na swoim stanowisku. Podobnie było z objęciem papiestwa. Był on „człowiekiem” papieża, ufał mu, darzył go szacunkiem i można domniemać, że Jan Paweł II w duszy życzył sobie, że to właśnie on obejmie po nim tron papieski. Jeżeli ktoś nie darzy Benedykta sympatią, należy mu się szacunek ze względu na Jana Pawła II, który wśród większości z nas ma wielki autorytet. Pewien teolog podczas audycji radiowej zarzucił mu odpowiedzialność za liczne molestowania dzieci przez księży. Jednak zastanówmy się na chłopski rozum, kościół jest ogromną machiną, cała odpowiedzialność nie może spocząć na ramionach jednej osoby, każdy ma swoje sumienie, nikt za nas nie odpowie za nasze grzechy. Pozostaje mi tylko osobiście, życzyć mu spokojnej emerytury(nie jest on jedyną osobą, która abdykowała, kilka tygodni przed nim zrobiła to królowa Holandii, którą darze również sympatią i życzę jej tego samego) i podziwiać wielką pokorę, którą ukazał rezygnując z jednego z największych zaszczytów tego świata przy racjonalnej ocenie swoich sił i możliwości. Jak i za Jana Pawła II, tak i za Benedykta XVI, mianowano kardynałami osoby konserwatywne, jednak po przeczytaniu opinii Vincenza Paglia, który mówił, że małżeństwem nazwać można jedynie związek kobiety i mężczyzny, przy czym osoby homoseksualne są równie dziećmi bożymi jak my, są darem i muszą być kochani, zapala mi się malutkie światełko nadziei, że kościół w przyszłych latach, mimo że nigdy nie będzie liberalny, będzie kierował się sercem i wyrozumiałością, a nie suchą nauką stworzoną na różnych synodach, soborach, różnorakich interpretacjach miłości.

niedziela

#21

Ostatnio, może przez czas zbliżających się walentynek, zacząłem na chwilę ulegać magicznemu znaczeniu słowa „my”. Zadziwia mnie dlaczego rówieśnicy w moim wieku szukają sobie kogoś. Statystycznie malutki odsetek z nas poślubi osobę z którą się spotyka, a co dopiero spędzi z nią życie. Spostrzegłem, że wiele osób traci na wartości, będąc z kimś, staje się kiepskim towarzyszem rozmów i cały czas zaprzątany ma głowę połowicą. Wiem że podczas zakochania z naszym organizmem dzieją się różne ciekawe rzeczy, od motyli w brzuchu, po mniej urocze i metaforyczne reakcje, zależne od płci, na których się nie skupię, ale przez nie wielu z nas traci samych siebie. Ja sam po blisko pięciu stałych związkach i dwóch tuzinach przelotnych, mniej romantycznych zażyłości, nie nauczyłem się niczego i moje życie nie zmieniło się i skąpie żałuje uwagi i czasu spędzonych na nich. Często inaczej się patrzy się na osoby w związkach, a inaczej na osoby samotne. Osoby samotne, albo są nieudacznikami, albo mają jakiś defekt, czy też źle się prowadzą. Co za fałsz. Nie mogę znieść gdy dążenia ludzi skupiają się tylko na znalezieniu partnera, podczas gdy w tym czasie można poświęcić czas sobie, przeczytać dobrą książkę, obejrzeć z przyjaciółmi dobry film. Nie trudno będzie zgadnąć, że po tej chwilowej słabości wykreśliłem jednak słowo „my” ze swojego słownika. W końcu w łóżku czeka na mnie rudy kot a w biblioteczce dobra książka, z którymi lepiej jest mi do twarzy niż w związku